Pierwsza rzecz jaka nasuwa mi się
na myśl, kiedy patrzę na okładkę książki Terapeutka jest
chcę mieć taki komplet – fotel i podnóżek! Oczywiście
do czytania;)
A tak zupełnie na poważnie,
książkę włączyłam całkowicie w ciemno, bez czytania opisu,
uznałam – patrząc tylko na gatunek – że tego teraz potrzebuję.
Czy potrzebowałam? Tak. Czy książka przypadła mi do gustu? I tak
i nie.
Przez to, że wiadome jest
czytelnikowi, że coś się wydarzy książkę czyta się
szybko i z chęcią, nie patrząc na to, że po drodze nudniejszych
fragmentów nie brakuje. Jednak czasami tak bywa w przypadku
thrillerów psychologicznych, że mają one swoje postoje. I raz są
trudniejsze do zaakceptowania raz bez problemu do przetrwania.
Momentami książka Bev Thomas jest zwyczajnie przegadana, z jednej
strony jest to męczące, może trochę nudne, ale... z drugiej ma
się wrażenie, że główna bohaterka zwierza się nam, z nami
rozmawia jak na kozetce u psychologa.
Ruth Harland jest terapeutką, a
dokładniej, jest dyrektorką w przychodni terapeutycznej, jest
wzorowym pracownikiem. Tak można by pomyśleć. Nikt z jej
współpracowników jednak nie wie, że ostatnie miesiące, a nawet
lata nie należały dla niej do łaskawych. Kobieta przeżywa
zaginięcie syna, w wielu mijanych osobach widzi go, bowiem marzy, że
ten wróci. Pewnego dnia do gabinetu głównej bohaterki trafia
chłopak łudząco podobny do jej syna, Toma. Ruth doskonale wie, że
powinna przerwać terapię, wysłać pacjenta do innego specjalisty,
jednak pokusa oglądania na sesjach namiastki swej pociechy jest
silniejsza.
Książka ma wzloty i upadki.
Znaczna jej część to czekanie na to, co ma się wydarzyć.
Główna bohaterka opowiada nam wydarzenia ze swojego życia
rodzinnego, z urodzenia dzieci ich dorastania, a następnie z ich
poczynań w wieku nastoletnim. Powoli, powolutku wyjawiane są nam,
czytelnikom, szczegóły zaginięcia chłopaka, a tym samym coraz
głębszy dołek w jaki wpadła Ruth. Traktuje się czytelnika tutaj
jako właśnie terapeutę, bowiem kobieta się zwierza, być może
szuka wsparcia i zrozumienia. Jest to dla mnie ciekawy efekt,
spotęgowany u mnie tym, że poznawałam treść książki w formie
audio, tym bardziej mając wrażenie, że łączy nas z bohaterką
wspólna sesja.
Terapeutka
Bev Thomas jest całkiem zwyczajną, może nawet przeciętną
książką, z którą tylko przez chwilę można się związać
emocjonalnie. Ciekawsze w niej jest czekanie na to, co może się
wydarzyć niż same wydarzenia, które faktycznie miały miejsce.
Autorka jednak porusza w swojej powieści bardzo ważny temat
zaginięć, który może dotyczyć wielu osób i można zwrócić na
niego uwagę.
Podejrzewam
niestety, że gdybym miała do czynienia z książką papierową, to
mogłabym nie doczytać jej do końca, albo mogłabym ją porzucić i
czytać inne książki, i powoli sączyć powyższą lekturę.
Audiobook w tym wypadku był dobrym rozwiązaniem, bo czytałam
Terapeutkę tak przy
okazji. Wydaje mi się, że potencjał był duży, Bev Thomas miała
sporą wizję, jednak pogubiła się w monologu głównej bohaterki.
Tak
jak wspomniałam wyżej, mam mieszane uczucia co do tej książki i
sama nie wiem czy chciałabym ją polecić dalej. Myślę, że jest
wiele innych ciekawszych, bardziej wpływających na emocje
thrillerów psychologicznych... To też nie jest taka książka,
która zawodzi, bo dzieje się coś dziwnego albo niedorzecznego.
Chodzi o to, że zwyczajnie bywa nudna, monotonna i przegadana.
Bardzo ciekawy zabieg na poprowadzenie narracji tak, by czytelnika potraktować jak terapeutę. To wzbudza moją ciekawość tej książki. Choć na przeciętne lektury szkoda mi czasu. Tyyyle książek czeka, które wprost muszę przeczytać. :)
OdpowiedzUsuńRaczej nie sięgnę po tę książkę, nie lubię przegadanych historii. Taki fotel i podnóżek to też moje marzenie ❤️
OdpowiedzUsuń