Czasem zasada Najpierw książka, potem film idzie w zapomnienie. Nieraz jest to dobre dla filmu, bo bez znajomości pierwowzoru jest przez czytelnika lepiej oceniony. I tak właśnie było w przypadku Marsjanina Andy'ego Weira. Po seansie w kinie byłam zachwycona, bo film ma świetne kadry, dobry humor i po prostu mnie emocjonował. A książka... bije ekranizację na głowę. Mark Watney został sam na Marsie. Jego współpracownicy awaryjnie musieli zakończyć misję, a Mark przez nieszczęśliwy wypadek nie mógł się ewakuować z członkami załogi i został na Czerwonej Planecie. Musi przeżyć, musi dać znać NASA, że jednak żyje, musi też poczekać na pomoc. Losy głównego bohatera czytelnik poznaje dzięki jego dziennikowi. Jest to ciekawa i trafiona forma, Mark okazuje się żartownisiem i niejednokrotnie podczas lektury można się śmiać, choć ma się świadomość, w jak trudnej sytuacji mężczyzna się znalazł. Tak, to fikcja literacka, ale można się w nią wczuć. Główna postać jest bardzo dobrze wykreowana